Spotkanie z misjonarzem ks. Józefem Smoleniem

          Dnia 25.03 gościliśmy na naszym spotkaniu, dzięki zaproszeniu księdza Marka, inspirującą osobę 67-letniego Józefa Smoleńa ,księdza pochodzącego z naszej parafii. Nasz gość postanowił podzielić się z nami swoimi historiami i przeżyciami związanymi z pełnieniem misji w Kongo. Na początku opowiedział nam o swoich młodzieńczych latach spędzonych w Rajbrocie i wyznał, że odkąd dążył do zostania księdzem jego marzeniem było wyjechać na misję. Osiągnął swój cel i postanowił wyjechać do Afryki mimo, że miejscem w którym chciał przebywać była Argentyna. Opowiedział o swoich niebezpiecznych przygodach, a także o trudnych warunkach mieszkania na terenie Czarnego lądu. Mimo wielu trudności ksiądz Józef nadal pogłębiał wiedzę na temat ludzi zamieszkujących tamte tereny oraz ich obyczajach i tradycjach. Poznał ich kult i różne ludowe wierzenia. Korzystając z okazji i swojej wiedzy nasz gość opowiedział nam o przełomie religijnym na terenie Belgii i o przyczynach zachodzących tam przemian i równocześnie poniekąd odłączeniu się od tradycyjnego Kościoła. Misjonarz abyśmy lepiej poznali obrzędy i warunki ludzi z Kongo zostawił nam ciekawe materiały, które nagrywał przebywając wśród tamtejszego społeczeństwa.

http://www.misje-archiwum.diecezja.tarnow.pl/index_01.php?art=57

 

Moja droga do kapłaństwa i moja droga misyjna.

 

  1. Moje misyjne powołanie.

 

Zdaję sobie sprawę z tego, że niezręcznie jest mówic o sobie, ale czynię to na prośbę Redakcji GDK w Lipnicy Murowanej dla „Wiadomosci Lipnickich”, aby się przedstawić moim Drogim i Szanownym Rodakom i opowiedzieć o mojej drodze do kapłaństwa,              a szczególnie mojej drodze misyjnej przebytej, w służbie Bogu, ludziom i Kościołowi w Kongu.

 

Nazywam się Józef Smoleń. Urodziłem się 11 marca 1950 r. w Rajbrocie. Pochodzę  z rodziny wielodzietnej: mam pięć sióstr (jedna z nich jest siostrą zakonną). Wychowywałem się na wsi, w rodzinie wierzącej, bogobojnej i kultywującej wartości chrześcijańskie, wśród ludzi żyjących w twardych warunkach. Po skończeniu Szkoły Podstawowej w Rajbrocie rozpocząłem naukę w Liceum Ogólnokształcącym w Bochni. Po ukończeniu szkoły średniej i złożeniu egzaminu dojrzałości, po namyśle postanowiłem, że nie pozostanę w domu, aby pracować na gospodarstwie - choć tę pracę bardzo lubiłem, a rodzice liczyli, że będę ich następcą – zdecydowalem inaczej, że będę księdzem. W 1968 wstąpiłem do Wyższego Seminarium Duchownego w Tarnowie. Lata studiów teologicznych i formacji seminaryjnej były dla mnie czasem niezwykle ważnym i bogatym w przeżycia duchowe. W seminarium należałem do kleryckiego koła misyjnego, a jego działalność polegała na wysyłaniu wielkich ilości paczek i skrzyń do misjonarzy, którzy wówczas bardzo potrzebowali takiej pomocy. Ta praca była moją wielką pasją. Już wtedy, zdałem sobie sprawe, iż praca misyjna będzie treścią mojego kapłańskiego życia. Spotkania z rożnymi misjonarzami w latach seminaryjnych utwierdzały mnie w tym przekonaniu.

Święcenia kapłańskie otrzymałem 2 czerwca 1974 roku w katedrze tarnowskiej z rąk księdza biskupa Jerzego Ablewicza. Po święceniach kapłańskich zostałem skierowany na pierwszą parafię do Olesna. Po trzech latach udałem się do kś. bpa Jerzego Ablewicza i poprosiłem o posłanie na misje. Decyzję o wyjeździe podjąłem już wcześniej, ale dopiero w 1978, po rocznej pracy w parafii Glinik Mariampolski, ks. biskup Jerzy Ablewicz posłał mnie wraz z trzema innymi ksieżmi: Augustynem Gurgulem, Ryszardem Wąsikiem i Bronisławem Puchałą, do pracy misyjnej w ówczesnej Ludowej Republice Konga. Po kilku miesiecznym kursie jezyka francuskiego, najpierw w Warszawie, a potem w Paryżu, wyjechałem szcześliwy do Afryki. W Kongu pracowałem najpierw przez 10 lat na misji w Mindouli razem z ks. Stanisławem Łacnym (pochodzącym z Wiśnicza Nowego) i Augustynem Gurgulem. W 1990 r. przybyłem do Loulombo, gdzie najpierw przez 2 lata pracowałem z ks. Andrzejem Kurkiem (postać znana, był przed wyjazdem na misje wikariuszem w Lipnicy Murowanej), a następnie przez 2 lata z ks. Janem Czubą, który w 1998 roku został zamordowany przez rebeliantow na swojej misji w Loulombo.

 

2. Jak zaczęła się moja misyjna przygoda?

Wszystko zaczeło się 03 pazdziernika 1979 roku kiedy w ekipie trzech kolegów (wspomnianych wyżej), samolotem „ Air Afrique” przylecieliśmy z Paryża do stolicy Konga – Brazzaville. Pamietam pierwszy kontakt z afrykanską ziemią. Była już noc, ale przy wyjściu z samolotu uderzył nas ogromny żar tropiku (ok. 37°C). Lekkie ubranie na sobie zaczęło od razu lepić się do spoconego ciała. Na lotnisku czekał na nas, kolega misjonarz, ks. Józef Ziobroń, pracujacy na jednej z parafii w Brazzaville. To własnie u niego złożylismy nasze walizki, aby przez 2 tygodnie zaaklimatyzować się i czekać na posłanie przez miejscowego bpa Barthelemy Batantu na misję naszego przeznaczenia, dołączając do któregoś z naszych starszych kolegów misjonarzy pracujących w różnych częsciach Konga. Ja, wraz z kolegą Augustynem Gurgulem zostaliśmy przydzieleni do pracy misyjnej w Mindouli, miejscowości odległej od stolicy o 150 km. do ks. Stanisława Łacnego proboszcza misji.  

Położona wśród pagórkowatych stepów afrykańskiej sawanny, wzdłuż linii kolejowej łączącej stolicę Brazzaville z Oceanem Atlantyckim, misja katolicka w Mindouli obejmowała swym zasięgiem siedem dworców kolejowych na przestrzeni 140 km wzdłuż i 40 km. w szerz, i skupiała w sobie ok. 34 wspólnot w miarę dobrze zorganizowanych i takich, które dopiero organizowaliśmy. Był to ogromny teren, liczący ok. 45 tys. mieszkańców, którzy w dużej mierze byli wyznawcami wierzeń animistycznych (religii pogańskiej), część z nich tylko była ochrzczona.

Tubylcy mówili językiem lari. Wnet przekonałem się, że język ten nie jest wcale taki łatwy i trzeba będzie się trochę natrudzić, by go opanować w takim stopniu, aby móc się porozumiewać z nowymi parafianami. Nie było wyjścia, trzeba było zacząć się uczyć. Najlepszymi nauczycielami okazały się dzieci, które mówiły językiem prostym i chętnie tłumaczyły, powtarzały. To okazało się dla mnie zbawienne. Szybko zacząłem pisać i mówić kazania w języku lari. Bariera została pokonana. Ludzie cieszyli się, że mówi się w ich języku. Nieważne jak, czy poprawnie gramatycznie ale ważne, że w ogóle się mówi.

Trzeba tutaj zaznaczyć, że my misjonarze, byliśmy zawsze bardzo dobrze przyjęci przez tubylców. Osobiscie, nigdy nie spotkałem się z agresją z ich strony. Kongijczycy są uśmiechnięci i łagodni, odznaczają się uprzejmością i naturalną gościnnością, nie ma więc żadnych kłopotów i przeszkód w kontaktach z nimi.

  1. Na czym polegała moja praca misyjna?

 

Jest oczywiste, że na tak dużym terenie, misjonarze nie potrafią zapewnić w każdym tygodniu posługi kapłańskiej, nawet w tych większych parafiach. Dlatego to wielką pomocą są katechiści, którzy dobrowolnie podejmują się nauczania dzieci katechizmu w wioskach, prowadzenie modlitw, czytanie i wyjaśnianie Słowa Bożego w niedziele w razie nieobecności misjonarza. Takich ludzi dobrej woli nigdy nam nie brakowało. Na terenie całej naszej misji mieliśmy ponad 60 katechistów, którzy codziennie wieczór, od godz. 18 do 19, przy lampie naftowej, uczyli we wiosce katechizmu. Naszym zadaniem było wizytowanie tych punktów katechetycznych i bezpośrednie przygotowanie katechumenów do Chrztu świętego, Bierzmowania, Pierwszej Komunii św. po dwóch latach katechizacji.

 

Kościół w Kongu po nacjonalizacji szkolnictwa w 1965 roku, podjął olbrzymie wysiłki w celu zorganizowania katechezy. Tym bardziej, że po rewolucji wielu misjonarzy pracujących w szkolnictwie wycofało się z Konga. W kraju o orientacji marksistowskiej wszelkie stowarzyszenia akcji katolickiej były zabronione. Natomiast z wielkim powodzeniem rozwijały się grupy modlitewne jak: Legion Maryi, skupiający w swych szeregach młodzież i starszych, kobiety i mężczyzn. Była też bardzo prężna grupa modlitewna pod nazwą „Światło, Życie i Ewangelia” i choćby wspomnieć „Bractwo Ducha Świętego”. Chrześcijanie ci czynili bardzo dużo dobrego w swoim środowisku życia, dając świadectwo głębokiej, żywej i pełnej zaangażowania wiary.

 

Nasza praca misyjna, to głównie praca pastoralna, jeżdżenie do wiosek, głoszenie Chrystusa, udzielanie sakramentów i zachęcanie, by inni, którzy jeszcze nie wierzą, organizowali się we wspólnoty, które mogłyby przeżywać radośnie wiarę w Chrystusa.

By ochrzcić kogoś w jakiejś wiosce, trzeba przynajmniej trzech lat. Trzeba go nauczyć co to jest wiara w Chrystusa, rozpoznać czy jego zamiary są szczere. To jest minimum, czasami potrzeba nawet więcej, bo aż 5 czy 10 lat jeżdżenia do wiosek, przekonywania, tłumaczenia, by później doszło do chrztu. Ten czas jest nieco wydłużony. Nie można tej pracy porównywać z pracą w diecezji tarnowskiej, gdzie wszystko jest już ułożone, wiadomo kto i co ma robić. Ksiądz przyjeżdżający do kościoła wie jak się ma to wszystko odbywać: praca, liturgia, może tylko zmieniają się godziny albo jakieś szczegóły. Na misjach trzeba wszystko rozpoczynać od zera.

 

Oprócz pracy duszpasterskiej jest także inna praca; trzeba zorganizować budowę kaplic, trzeba remontować te, które są już podstarzałe. Była także praca socjalna, pomagaliśmy młodzieży organizując spotkania, pracę kulturalną, bibliotekę, pomagaliśmy także ludności poprzez prowadzenie apteki, a siostry zakonne przez leczenie chorych. Pracy było wiele, teren bardzo rozległy, by dotrzeć do niektórych wiosek, trzeba było pokonać około 100 km. Do niektórych wiosek położonych w górach (było ich 9), można było dotrzeć tylko na pichotę, maszerujac codziennie przez dziewięć dni ok. 20-25 km, by dotrzeć do tych chrześcijan, którzy kiedyś byli ochrzczeni, ale czekali na wizytę i opiekę duszpasterską. W tamtejszym klimacie (36°C w cieniu lub często w tropikalnym deszczu) nie należało to do łatwych ani przyjemnych wędrówek. Zwłaszcza pierwsze podejście – jak na Giewont, a bystre zejścia napawały każdego dreszczem.

 

  1. Jakie trudności towarzyszą pracy misjonarza?

 

Wielu naszych Przyjaciół w Polsce sądzi, że największą przeszkodą dla misjonarza przybywającego do Afryki, stanowi klimat, ogromny upał … Okazuje się jednak, że samo ciepło nie jest aż tak dokuczliwe, jak się na początku wydawało, chociaż w ciągu dnia słońce przygrzewa mocno. Znacznie bardziej męczy przystosowanie się do zupełnie obcych warunków otoczenia.

 

Wszystko jest inne, obce, odmienne od tego, co znane było dotychczas, także od tego, czego się oczekiwało. Jednakowa długość dnia i nocy, brak wyraźnych pór roku, brak wyraźnego ochłodzenia nocą przy wzrastającej wilgotności powietrza i wreszcie monotonia rocznych temperatur, są to wszystko czynniki, które oddziaływają przygnębiająco na psychikę Europejczyka. Bardzo to utrudnia i przedłuża okres aklimatyzacji, podczas której, oprócz fizycznego przystosowania organizmu, ogromne znaczenie ma psychiczne przystosowanie do zmienionych, zupełnie obcych warunków otoczenia.

 

Bardzo ważne w przystosowaniu się do nowego środowiska jest poznanie zwyczajów i wierzeń afrykańskich. Wierzenia, przesądy, zwyczaje w tym kraju układają się w wyjątkowo skomplikowaną mozaikę. Wciąż jeszcze żywa jest tradycja kultu fetysza, znachorstwo, a nawet czarna magia. Wszystko to stanowi tak skomplikowaną mieszaninę różnych elementów, że nie tylko Europejczycy, ale również i ludzie miejscowi nie mogą się w tym wszystkim rozeznać. Aby trochę zrozumieć te sprawy, trzeba choćby najpobieżniej poznać system wierzeń tradycyjnych, który stanowi klucz do zrozumienia psychiki przeciętnego Afrykańczyka i jego stosunku do spraw religii. Tradycyjne wierzenia i obrzędy współistnieją równolegle z praktykami chrześcijańskimi. Bywa i tak, że chrześcijanie biorący udział w nabożeństwie niedzielnym w kościele, po wyjściu udają się zaraz po poradę do czarownika. Nie wahają się poświęcić czarownikowi sporej sumy pieniężnej, by ten wstawił się za nimi do bożka o ustrzeżenie ich od zła. Do niektórych czarowników petenci przychodzą codziennie. Popularniejsi z nich mają kilkadziesiąt osób w ciągu dnia. Zarówno analfabeci, jak i wykształceni, nawet mężowie stanu przychodzą ze swymi kłopotami: niewyjaśniona choroba, brak powodzenia zawodowego, to są powody, aby poradzić się czarownika, który w imieniu szukających pomocy składa ofiarę z kury czy barana i odprawia odpowiednie ceremonie.

 

Mieszkańcy tego kraju żyją w ustawicznym lęku przed światem duchów. Duchy mogą im szkodzić lub pomagać w życiu. To zależy od zachowania przepisów klanowych, respektowaniu „tabu” czyli zakazów – może nim być objęte np. wymawianie pewnych wyrazów, złoszczenie się itp. Duchy domagają się nieustannie ofiar z kur, kóz..

 

Najbardziej znamienna jest wiara w życie wieczne. Życie to nieskończony cykl powtarzających się wydarzeń: narodziny, życie ziemskie, odejście, oczekiwanie w krainie duchów, ponowne narodziny itd. Na tym wierzeniu opiera się nadzieja na reinkarnację, która pozwoli na zmianę losu: na lepsze albo na gorsze – zależnie od obecnego życia.

 

Głównym problemem dla misjonarza, przyjeżdżającego do Afryki, jest więc mentalność jej mieszkańców. Jest to zagadnienie bardzo szerokie, a im dłużej się tutaj przebywa, tym bardziej nabiera się przekonania, że tak właściwie niewiele się o tym wszystkim wie.

 

  1. Jakie wydarzenie związane z pracą na misji w Kongo utkwiło mi w pamieci?

 

Wielkim wydarzeniem w życiu naszych chrześcijan i naszym misjonarzy, były obchody setnej rocznicy ewangelizacji Konga w 1983 roku. Miejscowi biskupi wystosowali z tej okazji orędzie, wzywając wszystkich do odnowy duchowej. Poprzez odnowę wiary, modlitwy, życia rodzinnego i zaangażowania społecznego.

 

Chrześcijanie z naszej misji Mindouli nie pozostali głusi na apel biskupów i oprócz odnowy duchowej podjęli konkretne czyny, ofiarowując kilka dni pracy dobrowolnej, przy realizacji różnych projektów, jak np. naprawa dachu na kościele, uporządkowanie terenu kościelnego itp.

 

Podjęto decyzję budowy nowego kościoła w centrum Mindouli, gdyż ten dawny był o wiele za mały na ówczesne warunki. Chrześcijanie zebrali trochę kamieni i piasku do budowy nowego kościoła. Zapał i zaangażowanie było duże, ale oczywiście sami nie byli w stanie pokryć kosztów tej budowy. Potrzebna im była pomoc z zewnątrz. Niestety wnet potem w latach 1992…i następnych w Kongo nastąpił czas różnych niepokojów, konfliktów zbrojnych i w końcu wojny. Konflikty zbrojne większe lub mniejsze, wybuchają w krajach afrykańskich bardzo często z wielu powodów, najczęściej związane z wyborami prezydenckimi. Wielu misjonarzy musiało w tym czasie opuścić kongijską ziemię. 

 

Tak więc, po 14 latach posługi Kościołowi kongijskiemu, ze względów zdrowotnych (częsta malaria) musiałem definitywnie opuścić Kongo w 1994 roku i podjąłem moją dalszą pracę duszpasterską w Belgii za przyzwoleniem śp. Abpa Józefa Życińskiego, ale to już inna historia.

 

Na zakończenie mojej refleksji na temat mojej przebytej drogi misyjnej w posługiwaniu Kościołowi kongijskiemu i patrząc z perspektywy czasu, myślę, że Kościół kongijski budzi nadzieję na przyszłość i dlatego zakończę moje rozważania słowami pieśni religijnej z okazji stulecia Ewangelizacji Konga: „Kościele kongijski raduj się, gdyż Bóg jest dzisiaj wśród ciebie”.

 

Z okazji zbliżających się świąt Zmartwychwstania Pana Jezusa przesyłam najserdeczniejsze życzenia Wesołego Alleluja oraz dużo zdrowia i pogody ducha. Niech radość Wielkanocy napełni Wasze serca nadzieją i obfitością łask od Chrystusa Zmartwychwstałego. A pokój, który przynosi, niech uchroni nas przed wszelkimi niepokojami świata i uzdalnia do świadczenia o Miłości. Misjonarzem, a jest nim każdy z nas przez przynależność do Kościoła, jest się do końca życia.

 

SMOLEN JOZEF                                                                

Lipnica Dolna, 256

32-724 Lipnica Murowana

E-mail : jozefsmolen.pl@gmail.com